Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Zaraz przy pierwszej Jowan zaczął wołać, a na to wołanie jego wyszedł jakiś setny Turek z srogim wejrzeniem, czarny jak Murzyn, z nożami i pistoletami za pasem i przy szerokiej krzywej szabli. Gadali z sobą, czegom ja nie rozumiał, a tymczasem patrzyłem na galerę i na tych nieszczęsnych niewolników, co przy wiosłach byli. Każdy z nich po biodra był goły i każdy łańcuchem do okrętu przykuty, a siedzieli, biedaczkowie, milczący i każdy z spuszczaną głową przed siebie patrzył, owo jak bydlę umęczone, kiedy mu odetchnąć po pracy pozwolą i bat nad nim nie świszczy. Jedni z nich mieli głowy cale ogolone, a to byli złoczyńcy, co ich za zbrodnie na galery do wiosła skazano na całe życie, inni tylko ostrzyżone, a to byli jeńcy chrześcijańscy. Ojca mojego między nimi nie było, alem ja widział jeden tylko bok galery, a po drugim boku było drugież tyle wioślarzy, których z tej strony widać nie było. Pozwolił nam nareście ten starszy Turek wejść na galerę i podpłynęliśmy tak blisko, że się nasze czółno aż o ścianę okrętu oparło, a wtedy spuszczono nam drabinkę, aby się po niej dostać na sam pokład. Kiedy tak lezę po tej drabince i patrzę do góry przed siebie, obaczę na środku wysoki pomost, a na tym pomoście jakiś człowiek z dużą brodą, w nędznej, podartej odzieży, z siekierą ciesielską coś przyciosuje i naprawia. Kiedym już był na ostatnim szczeblu drabiny, człowiek ten, któregom dotąd tylko z boku mógł widzieć, obrócił się naraz całą twarzą do mnie. Jenom krzyknął i omal z drabiny do morza nie spadłem! 84 Mocny Boże, to był mój ojciec! Skoczyłem z drabinki na pokład okrętu, a chociaż czułem, że Jowan, który za mną z tyłu szedł, pochwycił mnie za kabat i zatrzymać chciał, rzuciłem się jak strzała na pomost ku ojcu, a chwytając go za kolana począłem wołać z płaczem: – Ojcze! Ojcze! Ojciec mój jeno drgnął i siekiera mu z rąk wypadła, a potem stanął niemy i jakby skamieniały. Wpatrzył się we mnie dużymi oczyma, które od nagłego zdumienia były jakoby martwe i szklane, ustami ruszał, jakoby coś powiedzieć chciał, a nie mógł; powietrze jeno łykał i ciężko oddychał. Ja mu pocznę ręce całować i wołam: – To ja, Hanusz, to ja, ojcze! Czy ty mnie poznał? Ojcu łzy się puściły z oczu, a te łzy snadź zbudziły go z tego osłupienia, bo mnie ujął oburącz za głowę i szepnął: – Panno święta, cudowna! Panno święta, cudowna! Tyżeś to, Hanusik! Tyżeś to, tutaj... tutaj!... I naraz z wielkim strachem w oczach dodał: – Dziecko nieszczęsne, to i ciebie wzięto! – Nie wzięto mnie, ojcze – wołam – ja tu sam przyszedł! Ja wolny jestem; do ciebie przychodzę i po ciebie! Ale ledwie tych słów domówić mogłem, kiedy mnie ów starszy Turek chwycił za barki i z wielką złością coś krzyknąwszy, na pokład mnie zrzucił. Jowan też zaraz za ramię mnie wziął i za sobą pociągnął. – Chodź, ustępuj, zaraz ustępuj – mówił do mnie – na drugiej galerze jest sam basza, zaraz on i tu będzie; tedy niech Allach broni, żeby nas tu zeszedł! I nim coś rzec mogłem, już mnie na drabinkę popchnął, a ów srogi aga turecki prawie że z mieczem w ręku nastawał, abyśmy uciekali z okrętu, pókiśmy żywi i cali. Wskoczyliśmy do naszej łodzi i szybko dopłynęli do brzegu. Tu ledwiem do siebie wrócił, rzekę raczej do siebie niż do Jowana, który został przy mnie: – Boguż chwała, że mój ojciec nie jest z tych potępieńców, co wiosłami robią, jeno ciesielkę odprawuje! – To właśnie jest nieszczęście – odzywa się Jowan – wielkie nieszczęście! Bo gdyby przy wiośle był, tedyby go za małą sumę uwolnić można było, ale że ciesielskie rzemiosło umie, toby już moc złota za niego żądano, a może by okupu cale nie wzięto, bo takich cieśli okrętowych to sobie nasi bardzo cenią. Przypomniało mi się, co ojciec przez księdza Benignusa przekazywał, że 500 twardych talarów okupu żądają, i mówię: – Boże miłosierny, więc ma mój ojciec śmierci czekać, aż go ona wykupi z tej męki doczesnej! – Allach jest wielki – odpowiada Jowan – ojca wykupić nie można, ale dobrych ludzi przekupić można