Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
- Czy pan mi pomoże? - spytała. Po kilku dniach, podając jej kopytka, kelner powiedział: - Tam czeka. O, tam. Zjadła, wstała i podeszła do drzwi, za którymi mieścił się chambre separee lokalu "Pod bukietem". Za drzwiami, na wytartej kozetce siedział mężczyzna. Był łysy, gruby, nogi miał szeroko rozstawione, bo podtrzymywały opadający brzuch i nie dopinał mu się guzik od kamizelki. Poza tym uśmiechał się bardzo miło, bo był to całkiem sympatyczny, jowialny, starszy pan, czekający na kobietę. Usiadła obok. Pan przesunął ręką po jej nodze i uniósł spódnicę. W pończosze, na udzie, było opuszczone oczko. Udała zdziwienie, choć wiedziała o oczku od tygodnia, na co pan pogłaskał ją po tym oczku i powiedział: - Nie martw się, kupimy ci nowe pończoszki. Izolda R. położyła rękę na ręce starszego pana i zapytała: - Czy ja się panu podobam? Rozczulił się: - O, bardzo. 23 - To proszę mi nic nie kupować... Ja zrobię wszystko, czego pan sobie życzy. I tak jak pan sobie życzy, l ile razy pan sobie życzy. I jak długo pan sobie życzy. Ale muszę mieć bardzo dużo pieniędzy, ponieważ mój mąż jest w Oświęcimiu i ja go chcę stamtąd wyciągnąć. Czy pan się zgadza na taką transakcję? Patrzyli na siebie - ona z odsłoniętym udem i miły, starszy pan z różową łysiną, w szarym fil afil. Panu już nie było ani do jej oczek, ani do jej ud. Powtórzył ze smutkiem: - W Oświęcimiu... Aha!... Wtedy uśmiechnęła się do niego, wstała i mijając kelnera szepnęła: - Niestety, panie Romanie, to nie jest to, o co mi chodziło... Szukała gorączkowo pieniędzy i protekcji. Ufała ludziom, którzy ją potem okradali, skwapliwie czepiała się każdego, kto budził nadzieję. Jeździła, handlowała, złapali ją, była na robotach w Niemczech, uciekła, znowu szukała - samotna i na zewnątrz całej reszty świata, który nie był jej, ponieważ był lepszy. Wiedziała, że i Polacy cierpią, ale było to cierpienie lepsze i godne zazdrości. Jej cierpienie było gorsze, bo ona była gorsza. Cały świat uważał ją za gorszą, a niemożliwe przecież, by cały świat mylił się w swoim poczuciu dobra i zła, a właściwie w poczuciu lepszości i gorszości. Świat musiał mieć rację. Była gorsza i dlatego przebrana. Zmieniła nazwisko, kolor włosów i sposób stawiania torby i dopiero w tym przebraniu świat zaakceptował ją. Skoro zatem woli ją przebraną od prawdziwej, znaczy to, że osoba, za którą się przebrała, jest od prawdziwej lepsza. Z Oświęcimia męża Izoldy R. przeniesiono do Mauthausen. Mauthausen znajduje się w Austrii, Izolda R. postanowiła więc jechać do Wiednia. Zaczęła rozpytywać znajomych. Ktoś znał jakiś adres, ktoś powiedział: - Znam człowieka w Organizaq'i Todta. To już był trop właściwy, bo organizacja prowadziła roboty budowlane dla niemieckiego wojska i wydawała - cenne i bezpieczne - skierowania do pracy. Izolda R. odebrała skierowanie do Dalmacji, w rewanżu proszono ją o przekazanie w Wiedniu paczuszki z tytoniem. Odda- 24 ła tytoń i zrozumiała, że do żadnej bezpiecznej Dalmacji nie powinna jechać. Powinna wrócić do Warszawy i przywieźć do Wiednia znacznie więcej tytoniu. Za sprzedany tytoń powinna kupić jedwab włoski. Za jedwab sprzedany w Warszawie będzie miała pieniądze na wyciągnięcie męża z Mauthausen i może jeszcze jej wystarczy na mieszkanie matki, teścia, szwagierki, na samą siebie... Jeździła tak kilka razy - cztery czy pięć. Przewoziła po dwadzieścia pięć kilo tytoniu w postaci liści ułożonych w walizce; wracała z jedwabiem - w tej samej czarnej, lakierowanej walizce, pod nocną koszulą. (To była właśnie walizka, o której opowiadała pisarzowi i obok której przystojny esesman powinien postawić swoją żółtą). Któregoś dnia umówiła się z człowiekiem z Organizacji Todta w Wiedniu, w "Priickel-Cafe", ale zamiast znajomego przyszli dwaj obcy mężczyźni, ujęli ją pod ręce z obu stron i zaprowadzili na gestapo. Izoldę R. oskarżono, że pracuje dla AK i że jej przyjazdy do Wiednia mają związek z generałem Andersem we Włoszech. Było to oskarżenie absurdalne, ponieważ praca dla podziemia była ostatnią rzeczą, jaka mogła Izoldzie R. przyjść do głowy. Polskie podziemie nie było jej sprawą. Jej sprawą był mąż, a konspiracja mogła w staraniach o męża tylko zaszkodzić. Gdyby AK chciała pomóc jej mężowi, może by i coś zrobiła dla nich, ale skoro on nie obchodził ich, to co ją mogły obchodzić jakieś łączniczki, jakiś generał Anders, jakieś AK. Najpierw bili ją, zwyczajnie, po twarzy, i pytali o Andersa i AK. Potem bili tak, że po każdym ciosie uderzała w ścianę tyłem głowy. Potem wieszali ją na haku - była zaczepiona o hak wykręconymi do tyłu rękami, na które uprzednio nakładali kajdanki... Z wiedeńskiego gestapo wywieziono ją do Oświęcimia. Była na kwarantannie. Po trzech miesiącach - dłużej nie mogła być, bo w Mauthausen czekał mąż - podeszła na rampie do doktora Mengele. Powiedziała, że jest pielęgniarką i poprosiła o włączenie do odjeżdżającego transportu. (Był to okres likwidowania obozu, o którym opowiadał kompozytor, śpiewający "Warszawiankę"; ludzi wysyłano przeładowanymi wagonami, ale 25 w każdym pociągu jechała pielęgniarka, porządek musiał być). Doktor Mengele - przystojny, uprzejmy - przeprowadzał na rampie krótki egzamin. - Jak odróżni pani krwotok żylny od tętniczego? - zapytał. To wiedziała, uczyła się przecież pielęgniarstwa w getcie, na oddziale tyfusu. - Ile razy na minutę oddycha człowiek? - pytał dalej doktor Mengele. Tego nie wiedziała i przestraszyła się. - Ile razy na minutę uderza serce? - pytał, jak wyrozumiały profesor, który nie lubi oblewać na egzaminie. - To zależy - powiedziała - czy człowiek boi się i jak bardzo. Doktor Mengele roześmiał się, zauważyła wtedy, że ma szparę między przednimi zębami