Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

- Zrozumcie, że nie możemy inaczej - powiedział Pan Samochodzik. - To naprawdę niebezpieczna eskapada. A wy przecież wybieracie się do Francji. Odwiedzicie dolinę Loary, Paryż... Skinęli markotnie głowami. Pożegnanie było bardzo chłodne, ale nie dziwiłem się im. Szef niepotrzebnie rozbudził w nich tęsknotę za wielką przygodą. Cicho tykał zegar. Siedzieliśmy z panem Onufrym nad herbatą. Gospodarz uśmiechał się lekko sącząc zielony napar. - Wyczuwam w panu żądzę przygód, panie Pawle - powiedział. - Dziką żądzę. Natrafił pan na problem, z którym chce się zmierzyć. Uśmiechnąłem się. - Nic nie da się ukryć przed jasnowidzem - zauważyłem. Machnął ręką. - Wpada pan do mnie jak po ogień, pije herbatę nie zwracając uwagi na subtelny aromat. Oczy biegają panu na wszystkie strony, a zwłaszcza w stronę kieszeni. Proponuję, żeby wyjął pan to, co tam ma, zanim dostanie pan zeza. Uśmiechnąłem się i wyjąłem zawiniątko. Odwinął buteleczkę. Zauważył w mojej dłoni łańcuszek. - Hi, hi - mruknął. - Niezły kawałek grosza. Ano zobaczymy, co tu mamy. Ten złoty drobiazg i ta buteleczka nie mają ze sobą wiele wspólnego. Połączono je przed trochę więcej jak stu laty. Zamknął oczy koncentrując swoje moce. - Łańcuszek pochodzi z Włoch - powiedział wreszcie. - Mężczyzna z wąsikiem kupił go razem z kadzielnicą. Potem odczepił kadzielnicę łańcuszek schował. "Hrabia Alojzy w ostatniej chwili postanowił być oszczędny" - pomyślałem. - Buteleczka pochodzi z Turcji. Kupił ją ten sam mężczyzna z wąsikiem. Turcy go trochę oszukali przy tej transakcji. A w buteleczce... Wytrząsnął na dłoń kawałek drewna. Spostrzegłem pot perlący mu się na czole. Wreszcie otworzył oczy. - Skąd pan to ma? - zapytał. - Było w środku - wyjaśniłem. - To dziwne. Bardzo dziwne znalezisko. Widzę górę o dwu wierzchołkach. Pochyliłem głowę z szacunkiem. Zgadzało się: Wielki Ararat i Mały Ararat. - Szczyt góry pokrywał śnieg albo lód - powiedział. - Widziałem niedużą dolinę, spełzał do niej język lodowca. W lodzie tkwił wielki drewniany kształt. Budynek albo statek... Chyba budynek, bo skąd wziąłby się statek tak wysoko? Wziął kawałek jeszcze raz w dłoń. - Orły nad statkiem. Ciemności. Niska, ciasna jaskinia. Człowiek owinięty w futro, nie, w skórę jakiegoś zwierzęcia grzeje się przy ogniu. Ścigany, chory, osłabiony. Szalony. Patrzy na to. Kawałek jest większy, dużo większy. Bierze nóż i ryje w ścianie swój herb. Ognisko przygasa, jest bardzo zimno. Odłożył okruch drewna na stół. Otarł czoło rękawem. - Dziwna rzecz - powiedział. - Niezwykła. Kiwnąłem głową. - Niezwykła - powtórzyłem. ROZDZIAŁ ÓSMY HERBACIARNIA WIGDIRZE • TAJEMNICZY KLAN GUSIÓW • KURDOWIE • WZGÓRZE TENDUREK • SELIM • FAŁSZYWA ARKA • MAGNETOMETR Nieduże kurdyjskie miasteczko Igdir blisko granicy powitało mnie kurzem i upałem. Miejscowi snuli się smętnie pomiędzy zaułkami. Szybko odnalazłem herbaciarnię, o której wspominał mi znajomy z wywiadu wojskowego. Wszedłem do środka. Ciężkie stoły z grubo ciosanego drewna. W kącie lodówka wypełniona butelkami i puszkami. Fanta, cola, sprite i jakaś miejscowa woda mineralna. W długiej ladzie chłodniczej drzemały ciastka. Wybierałem przez chwilę, aż wreszcie zdecydowałem się na brązową kulę wielkości piłki do tenisa, oblaną czekoladą. Zamówiłem po rosyjsku szklankę zielonej herbaty. Usiadłem przy oknie. W oddali bielały śniegi Araratu. Góra wydawała się znajdować o wyciągnięcie ręki. Kula okazała się bajaderką, zresztą bardzo smaczną. Herbata była uczciwie zaparzona i bardzo gorąca. Sprzedawca wyszedł zza lady i przysiadł się naprzeciw mnie. - Czegoś pan szuka? - zagadnął. Kiwnąłem głową. Znajomy poinformował mnie w Warszawie, że w tej herbaciarni spotykają się przemytnicy i handlarze bronią zaopatrujący kurdyjskich bojowników w rosyjską broń. - Może mógłbym w czymś pomóc? - Szukam Ormianina nazwiskiem Guś. Oczy Kurda stały się okrągłe. - W jakim celu? - zdumiał się. Nie było sensu kryć się. On mógł znać jakiegoś innego przewodnika. - Przed stu pięćdziesięciu laty mój przodek wszedł na świętą górę - pokazałem gestem widniejący za oknem Ararat. - Sto lat temu ten wyczyn powtórzył mój dziadek. Teraz kolej na mnie. Kiwnął głową. - Wiemy, że Ormianie należący do rodu używającego rosyjskiego nazwiska Guś znali drogę do Arki - powiedział poważnie. - Dziadek opowiadał mi o tym. Było kilkanaście zajazdów, do których docierali co jakiś czas, by szukać klientów. Gusiów było wielu. Zazwyczaj kilku w każdym pokoleniu zarabiało jako przewodnicy. Nie brali drogo. Wielu próbowało wyśledzić ich tajemnice, ale oni bezlitośnie zabijali każdego, kto szedł ich śladem. - Wiec jakim cudem przeżywali ich klienci? - Szli z zawiązanymi oczyma. Ta część opowieści pasowała do dziennika hrabiego. Właściciel herbaciarni mówił prawdę. - Po rzezi Ormian w 1915 roku Gusiowie zamienili się w opętanych żądzą krwi mścicieli. Spalili kilkanaście tureckich wsi. Mordowali osadników. Ale od lat trzydziestych już się o nich nie słyszy. Ja sam widziałem tylko raz mężczyznę, który przedstawił się jako Guś. To było w zeszłym roku. Szedł na górę, ale nigdy więcej o nim nie słyszałem. Przychodzili tu różni, pytali o drogę do Arki