Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Zegar wskazywał ósmą piętnaście, kiedy renówka zatrzymała się posłusznie pod właściwym budynkiem. Modląc się w duchu, żeby Giennadij był jeszcze w domu, wbiegłam na pierwsze piętro i nacisnęłam dzwonek. Dało się słyszeć jakieś szuranie i drzwi się otwarły. Wiem, że pijaństwo nikogo nie upiększa. Mój ostatni mąż był zdeklarowanym alkoholikiem i właśnie dlatego się z nim w swoim czasie rozwiodłam. Niektórzy potrafią pić latami, ale jakoś im się udaje wyglądać przyzwoicie, inni w ciągu miesiąca zamieniają się w żałosną karykaturę człowieka. Mój były mąż i stojący teraz w progu Giena Kristaliński należeli do tej drugiej kategorii. O ile się orientowałam, jeszcze wczesną jesienią Giennadij elegancko się ubierał, strzygł w ekskluzywnym salonie fryzjerskim, jeździł nowiutkim zachodnim wozem i mógł sobie pozwalać na wszelkie zachcianki. Teraz miałam przed sobą stracha na wróble. W ciemnawym przedpokoju, oparty jedną ręką o obłażącą tapetę na ścianie, stał, chwiejąc się, stwór odziany w podarte, brudne dżinsy i dawno niepraną, wyszmelcowaną koszulę. Jego ciemne, tłuste włosy przypominały sierść nieczesanego perskiego kota, pod czerwonymi, zaognionymi powiekami pływały mętne oczka. Przez parę sekund wymiętoszony typ patrzył na mnie tępo, potem otworzył wąskie usta, ginące w trzydniowej szczecinie, i wychrypiał: - Co jest? W nos buchnął mi zapach przetrawionego alkoholu i niemytych zębów. Starając się nie oddychać, wyjęłam z torebki butelkę piwa i zakołysałam nią przed nosem pijaka. - Chcesz? - Dawaj - ożywił się menel. Nie wypuszczając butelki z ręki, weszłam do mieszkania i postanowiłam się na wszelki wypadek upewnić: - Ty jesteś Giennadij Kristaliński? - Teraz już nie wiem. - Młody człowiek westchnął. - Dawniej rzeczywiście tak się nazywałem, ale teraz na imię mam "Nijak", a nazywam się "Nikt". Każdy Rosjanin to urodzony filozof. Francuski kloszard jest wesołym stworzeniem, całkowicie wolnym od posępnych refleksji. Latem nocuje pod mostami, ciesząc się z każdej butelki wina, jaka wpadnie mu w ręce. Zimą kryje się przed chłodem i wilgocią w jakiejś komunie, gdzie mieszkają podobne mu indywidua. Francuski menel nie udaje Sartre'a i Camusa "w jednym". Najczęściej uczciwie się przyznaje: tak, piję, bo uwielbiam taki styl życia. Wolę spędzać czas w kartonie po lodówce nad brzegiem Sekwany niż zanudzać się jako tępy burżuj. Kloszard jest zadowolony z siebie i ze świata. O datek prosi wesoło, bez jęków i narzekań... Nawiasem mówiąc, nieliczni paryscy nędzarze, których zresztą nigdy nie spotkacie na Wielkich Bulwarach czy na Polach Elizejskich, nigdy nie stoją po prostu z wyciągniętą ręką. Starają się choć trochę zakamuflować swoją żebraninę. Udają, że sprzedają zapałki, albo usiłują grać na gitarze. Natomiast rosyjski alkoholik od razu zaczyna tłumaczyć, że na ohydną drogę pijaństwa pchnęła go potworna tragedia, która mogłaby posłużyć za temat Fiodorowi Dostojewskiemu. Nasz pijący rodak zadręcza się, cierpi na kompleks winy, jęczy, płacze, narzeka, zatruwając życie nie tylko sobie, ale wszystkim naokoło. Taki typ, dygocząc z kaca pod budką z piwem, szarpie was za rękaw i bełkocze: - Błagam, jednego rubelka, na lekarstwo dla śmiertelnie chorego dziecka, jestem weteranem wojny afgańskiej, straciłem połowę wnętrzności... Nie wierzycie w to, naturalnie, ale po chwili robi się wam nieprzyjemnie; a nuż to prawda, co mówił o dziecku? Kloszard po obaleniu flaszki taniego wina czuje się szczęśliwy. Nasz menel po walnięciu klina zadręcza się wyrzutami sumienia i wstydem aż do następnej lufy. Gienie też zebrało się z samego rana na filozofowanie. By zdusić tę chęć w zarodku, wręczyłam mu piwo. - No, do dzieła! Kristaliński błyskawicznie zerwał kapsel o klamkę u drzwi. Zaczekałam, aż całe pół litra napoju zniknie mu w przełyku, i podjęłam dalsze kroki. Tym razem z torebki wyłoniła się butelka wódki. Nie wypuszczając jej z rąk, zagadnęłam: - Chcesz? Pozbawiony resztek ludzkiej godności typ skinął głową. - No to chodźmy do kuchmi. Nie będę opisywała stanu tego pomieszczenia, nie chcę wywoływać u ludzi procesu odwrotnej perystaltyki. Powiem tylko, że aromat całkowicie harmonizował z pejzażem. Znalazły się tu też zwierzątka domowe, wielkie, wyjątkowo upasione karaluchy, które bezczelnie siedziały wszędzie i nawet nie drgnęły, gdy weszłam. Ze wstrętem strząsnęłam je z kulawego krzesła i usiadłam. - Jak mogłeś się doprowadzić do podobnego stanu? Syn takich porządnych rodziców... - Nie twoja sprawa - burknął Giena. Najwyraźniej jednak coś mu zaświtało w mózgownicy, bo spytał z nadzieją: - To oni cię przysłali? - Kto? - No, ci... - zawahał się, po czym bardzo cicho dodał: Rodzice... - Nie, oni mnie wynajęli, żebym zbadała okoliczności śmierci Poliny Żeleznowej. - Co? - spytał chłopak ze zdumieniem. - Czyjej śmierci? - Poliny Żeleznowej - powtórzyłam wyraźnie. - Twojej kochanki... Giena zaniósł się nagle idiotycznym śmiechem. Tak rechocze debil, patrząc na cierpienia przejechanego przez samochód psa