Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Wprost z przyczepy wchodzi się w chaszcze malin, łamiące się pod ciężarem dorodnych owoców. Nikt już nie zwraca na nie uwagi, bo tyle tu tego, że wszyscy są przejedzeni. Las mocny, gęsty, duże drzewa, a wszystkie ich gałęzie zdrowe, nie ma powalonych lub umierających w pionie szkieletów; już się od takiego lasu odwykło. Wyjeżdżamy wczesnym rankiem, w deszczu. Po drodze wsie białostockie, czyste, drewniane, z malowanymi okiennicami i rzeźbionymi belkami narożnymi (w pokazanym nam przez spotkanych turystów przewodniku enerdowskim napisano, że są to relikty Polski kapitalistycznej i jej nędzy, które już, na szczęście, zanikają). W Trześciance pierwsza duża cerkiew, odtąd będziemy je spotykać stale, to już osiedla z dużym procentem ludności białoruskiej. Spolonizowana, ten sam sposób życia i obyczaj - jej inność to tylko prawosławie. I oto kolejna stacja pielgrzymki - Suchowola. Nad wejściem do kościoła duży plakat ze znajomą, pełną zadumy, młodzieńczą twarzą i napis właściwym liternictwem: Region Białystok. Na dziedzińcu kościelnym wielki, ułożony z kamieni krzyż, wokół znicze i bukiety wiejskich kwiatów w słoikach i butelkach po mleku. Boczna droga prowadzi do innej, mniejszej wioski i domu, gdzie mieszkają rodzice księdza Jerzego. Postanawiamy złożyć kwiaty. Spotkany gospodarz, od którego troszkę zajeżdża alkoholem, wskazuje nam miejsce, gdzie można je kupić. Idzie z nami kawałek, opowiada o ludziach, co się zjeżdżają ze wszystkich stron, a potem patrzy na mnie chwilę i pyta: Pani, nic już z tego nie będzie, co? W słowach "z tego" mieści się wiele - i chłopska ostrożność, która nie pozwala nazywać rzeczy po imieniu, i jakaś wielka nostalgia i próba porozumienia. Będzie - odpowiadam mu - będzie na pewno. A on się jakby rozjaśnia. Tylko pić nie trzeba - dodaję. Rozkłada ręce. Bo ludzie się boją - mówi. Czego? Nie umie odpowiedzieć. Uśmiecha się jakby przepraszająco, odchodzi. W niedużym domku wydzielono jedną izbę na sklep i opatrzono szyldem "Kwiaty". Jest w nim zgięta w pół staruszka, na półkach cukierki, ogórki kwaszone, mnóstwo sztucznych, jaskrawych kwiatów, a w słoiku parę prawdziwych róż i goździków. Bierzemy je i prosimy o biało_czerwoną wstążkę. Dla kogo biało_czerwona? - pyta, patrząc na nas uważnie. Przecież pani wie dla kogo - mówię. Ano tak, ano tak - mruczy, otwiera szufladę i wydobywa kawałki wstążki spośród sznurków i starych kluczy. Wracamy do kościoła, modlimy się chwilę w milczeniu, wśród licznych napisów i tarcz uczniowskich widzimy nieduży transparent: Druga pielgrzymka z Warszawy. A więc jest kolejna trasa. Ileż ich rok po roku, miesiąc po miesiącu przybywa w tym kraju ubogim we wszystko, z wyjątkiem dramatycznych wydarzeń. Jazda dalej. We wsi Narew ogromne tłumy, droga zawalona samochodami i wozami. W drewnianej, na jasny błękit pomalowanej cerkwi odbywa się odpust. Mój pierwszy odpust prawosławny. Plac i przyległe ulice pełne wesołych kramów. Można tam dostać przedziwne, tożsame z dzieciństwem przedmioty, które - jak myślałam - od wielu lat przestały istnieć. Piszczałki, zdobione fujarki, wiatraczki z kręcącym się aniołem, gliniane kogutki z pękiem piór w ogonie, trąbki na łańcuszkach, ogromne grzyby i krasnale z farbowanego cukru, głowy świętych z piernika, diabelskie łebki, które za przyciśnięciem pokazują język. Wewnątrz cerkwi jest tłumnie i mroczno. Feretrony, obrazy ubrane w koronki i świecidełka. Na przegrodach ikonostasu dużo ikon, te z części środkowej nawet stare i ładne. Palą się setki osadzonych w okrągłych świecznikach, cieniutkich świec. Ludzie śpiewają - jak dziwnie, nie ma tu żadnych fałszywych tonów i tego typowego wiejskiego wydzierania się, jest prawdziwy, instynktownie rozłożony na głosy, chór o głębokim brzmieniu. Trzech duchownych z gęstym zarostem, w bogatych szatach liturgicznych. Koło stojącego w środku cisną się kobiety z dziećmi na rękach, a on srebrną łyżeczką z długim trzonkiem wyjmuje coś z kielicha i zbliża do dziecinnych ust. To Komunia - tłumaczy mi szeptem jedna z wieśniaczek - podaje się pod dwoma postaciami i w winie pływają malutkie bułeczki; u małych dzieci matki biorą ich winy na siebie, dopiero od siedmiu lat dzieci spowiadają się same. Pachnie kadzidło, wszystko jest przyciemnione, złotobrązowe