Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Zajrzałem do sypialń dzieci; były pogrążone w głębokim i spokojnym śnie. Poszedłem dalej krótkim korytarzem do biblioteki. Zapaliłem lampę i powiesiłem nad stołem. Rozłożyłem przed sobą arkusz pergaminu i przysunąłem bliżej kałamarz. Zanurzyłem zaostrzoną trzcinę w atramencie i zacząłem pisać. Większość mojej korespondencji prowadził Aratus i moja ręka była niezgrabna. Zanim wszedłem w odpowiedni rytm, narobiłem na pergaminie sporo kleksów, ale w końcu słowa popłynęły tak, jak chciałem. Do mego ukochanego syna Ekona w jego domu w Rzymie, pozdrowienia od ojca z gospodarstwa w Etrurii. Życie tu, na wsi, nie przestaje być pełne niespodzianek. Nie jest ani w połowie tak nudne, jak sobie może wyobrażasz. Wiem, że kochasz miejski ruch i gwar, ale myślę, że byłbyś zaskoczony, dowiadując się, ile dzieje się tutaj. Pamiętaj, że w przyszłym miesiącu świętujemy szesnaste urodziny Metona, kiedy to włoży on po raz pierwszy męską togę. Dom w Rzymie będzie musiał jak najlepiej przygotować się na przyjęcie wielu dostojnych (i paru mniej dostojnych) gości. Tych pierwszych trzeba będzie olśnić najlepszymi ozdobami i zastawą, tych drugich pilnować, by ich nie pokradli. Ufam, że twoja młoda żona stanie na wysokości zadania, organizując taką uroczystość i dopilnowując wszystkiego. Bethesda zresztą i tak pewnie przejmie całą inicjatywę. Przy okazji chciałbym cię prosić o drobną przysługę. Zrób to dyskretnie. Jest w Rzymie pewien młody człowiek, Marek Celiusz, protegowany Cycerona i Krassusa. Poślij mu ode mnie wiadomość. Powiedz mu: „Ciało bez głowy”. Wiem, że to brzmi bezsensownie, ale to taki prywatny żart. On to zrozumie. Myślę o tobie często. Wszyscy za tobą tęsknimy. Wiem, że jesteś zajęty w mieście, ale mam nadzieję, że zachowujesz przy tym należytą ostrożność i trzymasz się jak najdalej od czyhających wszędzie niebezpieczeństw, tak jak i twój kochający ojciec Posiedziałem chwilę, czekając, aż atrament wyschnie, po czym zwinąłem pergamin w ciasny zwój, włożyłem do cylindrycznego futerału, zawiązałem go i zapieczętowałem, odciskając swój pierścień w miękkim wosku. Rano wyślę niewolnika do Rzymu. Wyszedłem do zielnika. Pszczół nie było, wszystkie na noc schowały się w swym ulu, ale wśród liści buszowały dwa duże świetliki. Było bardzo późno, nie chciało mi się jednak spać. Czułem się raczej jak wtedy w stajni – nienaturalnie czujny, widziałem i słyszałem wszystko wokoło niezwykle wyraźnie. Księżyc był w pełni i świecił tak jasno, że miałem wrażenie, jakby to słońce zmieniło barwę ze złotej na srebrnoniebieską. Wszystko było normalne, ale jednocześnie niezwykłe. I znów, jak wtedy, poczułem w głębi dziwną drętwotę. Przeszedłem przez furtkę i ruszyłem ku wzgórzu, aż znalazłem się w południowo-zachodnim krańcu gospodarstwa. Nie dlatego, że to tam pochowaliśmy obcego, ale dlatego, że było to najbardziej odosobnione miejsce. Usiłowałem uciec od Rzymu, lecz Rzym okazał się za wielki. Na tym świecie nie ma od niego ucieczki. Jest jak sieć, a ludzie jak ryby zagarnięte w jej oka. Nawet jeśli człowiek zdoła uczynić się tak malutkim, by się przez nie prześliznąć, staje się tylko łupem większych od siebie; nawet jeśli okaże się dość sprytny i szybki, by im umknąć, i tak rzucony jest na pastwę Fortuny, która jest naszym morzem, i parek, które są jak skały czyhające na żeglarza. Nie ma ucieczki. Usiadłem więc na głazie i zebrałem brzeg tuniki w garść, przycisnąłem do ust i krzyczałem w grubą warstwę tkaniny. Krzyczałem najgłośniej jak mogłem, i nikt mnie nie słyszał. Ani Bethesda, pochrapująca w naszej sypialni, ani niewolnicy w swych kwaterach, ani twardo śpiący Meto i Diana. Przez cały dzień wstrzymywałem w sobie ten krzyk. Stało się coś nieoczekiwanego i strasznego. Zbadałem sytuację, dowiedziałem się, czego mogłem, i próbowałem zachować kontrolę. Ale od pierwszego momentu, gdy ujrzałem bezgłowego trupa, chciałem tylko jednego: krzyczeć. Wydać z siebie ów wściekły, pełen strachu zew wilka złapanego we wnyki, wrzask orła wepchniętego do klatki. CZĘŚĆ II CANDIDATUS ROZDZIAŁ VIII Przez kilka następnych dni w napięciu wyczekiwałem gościa, który jednak nie przybył. Tymczasem życie w gospodarstwie z wolna wróciło do normalnego rytmu. Aratus doglądał robót w polu i ślęczał nad rachunkami, Kongrio gotował, służba domowa krzątała się wokół swych zajęć. Dni robiły się coraz dłuższe i gorętsze, noce zaś były niezmiennie ciepłe – poza moim łóżkiem, gdzie panowała raczej niska temperatura. Bethesda ani razu nie zapytała mnie o znalezione w stajni zwłoki. Dawno już uznała – i słusznie, skoro wówczas byłem jej panem – że jeśli moja praca wnosi w nasze życie niebezpieczeństwo, to radzenie sobie z nim należy do mnie, nie do niej. Jej wybuch w stajni był czymś wyjątkowym i najwyraźniej nie zamierzała go powtarzać. Wolałaby się ugryźć w język, niż poruszyć ten temat. Jej milcząca postawa głosiła, że nie ma sensu marnować czas i siły na wypytywanie bądź besztanie mnie. Ja zaś wiedziałem, że w głębi ducha jest mocno zaniepokojona. Zachowywała wobec mnie chłód i dystans, jak zwykły czynić żony żołnierzy zmuszone żyć ze straszną perspektywą utraty mężów, za co po części winią ich samych, i z tego powodu odczuwają równocześnie niepokój, gniew i bezsilność. Udawana apatia jest ich obroną, pomaga zebrać wolę i stawić czoło groźnym parkom