Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Zgodzi się pan ze mną? - Niewątpliwie. - W uśmiechu Claremonta nie było wcześniejszej werwy. Mosiężny zegar stojący na kominku wybił godzinę. Lucy wstała i dygnęła w wyćwiczony sposób. - Czy mogę odejść, ojcze? Pora przebrać się do kolacji. Admirał zerknął na swój zegarek, po czym kiwnął przyzwalająco. Zanim zdążyła uciec, Claremont poderwał się z krzesła i stanął na jej drodze. Grzeczność nakazywała zatrzymać się, spojrzeć mu w oczy i się ukłonić. Wziął ją za rękę. Jego ciepła dłoń zacisnęła się na jej pięści, jednak zamiast podnieść ją do ust, Claremont położył ją na sercu. Lucy, zaszokowana taką poufałością, pospiesznie cofnęła rękę. - Proszę się nie obawiać, panno Snow -powiedział przeciągle. W jego głosie znów wyczuła ironię. - Obiecuję, że od tej chwili pani życie będzie mi równie drogie jak moje. 07.00 - odpowiadanie na listy. 12.30 - układanie kart wizytowych i zaproszeń według alfabetu i rangi. Gerard Claremont przyglądał się precyzyjnemu rozkładowi, przepisanemu starannym pismem kamerdynera. Krateczkę wsunięto wieczorem pod drzwiami. Zdaje się, że wczoraj, podczas rozmowy, napuszony pracodawca nie wspomniał o kilku barwnych szczegółach z życia córki, jak choćby przeglądanie prasy i polerowanie mosiężnych guzików w jego mundurach. Dziwne, że nie podano dokładnego czasu, kiedy dziewczyna załatwia potrzeby fizjologiczne. - Produktywne życie czyni człowieka szczęśliwym - powtórzył, złośliwie przedrzeźniając admirała. Zmiął kartkę i wrzucił do ognia. Chłód jesiennego wieczoru zmusił go do rozpalenia ognia w kominku. Uspokoił się, patrząc, jak kartka zamienia się w popiół. W oczach tej dziewczyny nie było widać szczęścia. Pocierając w zamyśleniu brodę, przemierzał pokój. Domek urządzony był w równie spartańskim stylu, co rezydencja. Długi, wąski salonik świetnie nadawał się do spacerowania. Nie było otoman z poduszkami ani porcelanowych figurek, które tak łatwo strącić łokciem. Najważniejszym meblem było drewniane łoże, przykryte grubą, wysłużoną kołdrą. Przy łóżku ustawiono mały stolik nocny, a w kącie, pod ścianą, zniszczoną szafę. Wokół stołu stały cztery stare białe krzesła, które prawdopodobnie przeniesiono z jadalni rodziny. Choć mrukliwy woźnica mieszkał tu przez trzydzieści lat, Gerard nie zauważył żadnych śladów jego bytności. Surowa drewniana podłoga skrzypiała pod stopami. Wyglądało na to, że jego misterny plan legł w gruzach. Gerard liczył, że jego praca będzie polegać na ochranianiu nadętego podstarzałego bohatera wojennego, tymczasem przypadło mu w udziale niańczenie wyniosłej pannicy. Co gorsza, dziewczyna, zamiast żyć własnym życiem, musi dokładnie wypełniać polecenia ojca. Admirał twierdzi, że robi to, by zapewnić córce bezpieczeństwo, ale zdaje się, że chodzi o to, by Doom nie wyjawił jej jakiejś niewygodnej prawdy, w razie gdyby jeszcze raz wpadła w jego ręce. Zauważył, że Lucy jest jedyną kobietą, jaką Lucie Snow toleruje w swoim domu. Do służby przyjął tylko byłych marynarzy, i to takich, którzy pływając pod jego komendą wykazali się ślepym posłuszeństwem. Córka również udowodniła, że bez sprzeciwu wykonuje wszystkie jego polecenia. Im bardziej się irytował, tym salon wydawał się mniejszy. Miał wrażenie, że ściany wokół niego zaczynają się kurczyć, choć w porównaniu z większością domów, w których mieszkał, ten był całkiem przestrzenny, a nawet luksusowy. Gerard odczuwał coraz większą pogardę wobec gospodarza. Jego wzburzenie powoli rosło. W pewnym momencie zaczęło mu się zdawać, że lada chwila jego głowa zajmie się od ognia w kominku. Otworzył na oścież drzwi i wybiegł przed dom, by odetchnąć chłodnym jesiennym powietrzem. Wyciągnął przed siebie drżące palce, jak gdyby chciał się upewnić, że ciągle jeszcze żyje. Nie znosił takich chwil słabości. Wyjął z kieszeni cygaro i zapalił je w nadziei, że aromatyczny dym ukoi jego skołatane nerwy. W oddali słychać było szczekanie psa. Świadomość obecności zwierzęcia nieco go uspokoiła. Ukrył się w cieniu pod ścianą i zapatrzył na rozgwieżdżone niebo. Znajome konstelacje tańczyły przed oczyma, jak okruchy kryształu. Kiedyś prowadziły go w różne miejsca - egzotyczne, niebezpieczne, malownicze - ale nigdy nie przypuszczał, że przywiodą go tutaj. Spojrzał na podwójne okno na piętrze, należące do córki admirała. Tylko tam wisiały zasłony. Gerard zażądał, by zakwaterowano go w domku przy furcie tylko dlatego, że pragnął w ten sposób uniknąć wzroku ciekawskiej służby. Zamiast gapić się na okno Lucy Snow, powinien zastanawiać się, jak wyciągnąć korzyść z takiego obrotu spraw. Przeszkadzały mu w tym jednak niezwykłe szare oczy i ponętne usta dziewczyny. Prześladowało go wspomnienie dotyku jej lodowatej dłoni, wystudiowany sposób mówienia, bunt pojawiający się w jej oczach, kiedy ich wzrok się spotykał. Był ciekaw, czy rozkazy ojca tyrana wywołają ten sam gniewny błysk, ale dziewczyna nie okazała żadnych emocji. Zachowała się jak dobrze wytresowany terier. Stała sztywno przed admirałem, posłusznie odpowiadając na jego pytania, a dramatyczny opis porwania wyrecytowała niczym tabliczkę mnożenia. Już widział, jak wpisuje go do swojego rozkładu zajęć: 8.00- oprzeć się torturom, 8.30- rzucić się za burtą, 9.00- pozwolić się rozszarpać rekinom