Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

A gdy po podzieleniu się opłatkiem zetknęły się nasze twarze mokre od łez, poczułam w tej chwili tę mocną i nierozerwalną więź między nami tu w obozie a resztą społeczeństwa tam, na wolności. I zrobiło mi się wstyd, że mogłam myśleć i czuć się samotnie wtedy, kiedy tyle gorąco bijących serc jest wokoło nas. Ta gwiazdka tak mocno i pięknie dowiodła, że nie jesteśmy tu, za drutami, osamotnione i pozbawione opieki, że jest przy nas ludzka, ogromna serdeczność i jakże wielka o nas troska. Właśnie ta świadomość była tą najcenniejszą i niewspółmierną z niczym naszą Gwiazdką... W każdym baraku stała tego wigilijnego wieczoru pięknie ubrana choinka — jako symbol tradycji i symbol mocnej, duchowej więzi łączącej nas z resztą społeczeństwa polskiego. Przełamałam się opłatkami ze wszystkimi chorymi i nawzajem składałyśmy sobie życzenia. Potrawy wigilijne rozdzielono wśród chorych i pozostałych więźniarek. Personel szpitalny uległ też nastrojowi tego dnia i postanowił urządzić wspólną wigilię. Robiłyśmy ją jednak w każdym szpitalnym baraku oddzielnie, ze względu na możliwości lokalowe. 127 i w pierwszym baraku ustaliły, że siądzie-ji w ambulatorium, bo tam było najwięcej miejsca i stał duży stół. Postawiły go na środku, nakryły czymś białym, łożyły błyszczące od czystości miski i łyżki, pod-ewały wigilię. Właśnie wtedy przyprowadzono I jiola młodą dziewczynę w bólach porodowych. Zaczęłam przyjmować poród w gabinecie dentystycznym Jadzi Łuczak. Ponieważ przeciągał się długo, dziewczęta co jakiś czas meldowały, że wszystko wystygło, że czekają. Dopiero gdy urodził się chłopiec, mogłyśmy wreszcie zasiąść do naszej wigilii. Łamałyśmy się opłatkiem i składały sobie życzenia jak najszybszej wolności. Do późna chodziłyśmy w odwiedziny po barakach i do późna w noc rozlegały się po polu obozowym śpiewane przy choinkach kolędy. Ten tak bardzo nieobozowy nastrój świąteczny pobudził personel szpitalny do nowych pomysłów, zgoła niezwykłych jak na majdankowskie stosunki. Postanowiono urządzić zbiorowego Sylwestra. Przygotowania robiono w tajemnicy — miała to być dla mnie niespodzianka. Szósty barak szpitalny — to był barak świerzbu. Po lekarstwie Ziutki Wdowskiej leczył się szybko i radykalnie, z tym że roboty było dużo, bo wiecznie trzeba było chore smarować dwoma gatunkami płynów. Marysia Żurowska, prowadząca ten barak, leczyła z pasją i wielką dokładnością. I właśnie na 30 grudnia barak był prawie pusty, bo wyleczone chore opuściły szpital. To było jedyne więk- < . puste pomieszczenie i tu postanowiłyśmy się ze- M.i Sylwestra — chodzące chore i personel. Wła- ' ur ni^dy by się na coś podobnego nie zgo- spotkanie było umówione na późne godziny wieczorne, jak przystało zresztą na sylwestrową zabawę. Urocza, siwa Oleńka Jackowska, leżąca na pryczy, miała być Starym Rokiem, a mała rosyjska dziewuszka ubrana na biało, z kokardą we włosach, wyobrażała Rok Nowy. Poza tym każdy barak przygotował jakąś niespodziankę. Hanka Protassowicka była autorką śpiewanej przez Jadzię Wolską satyrycznej szopki szpitalnej, w której każdemu przypięła delikatną łatkę. Następny barak wystawiał zagadki literackie — trzeba było odgadnąć tytuł książki z „żywego obrazu", który przedstawiał bohaterów dzieła. Zrobiły to bardzo pomysłowo i ciekawie. Ale „gwoździem" wieczoru była rodzina Dulskich, nie lada wyczyn reżyserski personelu piątego bloku, na czele z Zosią Chlewicką. Do dzisiaj pozostaje dla mnie tajemnicą, jak potrafiły wyszukać przez koleżanki z magazynów tyle i tak różnorodnych stroi. Na pewno szereg nocy przesiedziały nad przeróbkami i kombinowaniem tych kostiumów. Doskonały był Dulski, w anglezie, Dulska, jakby wycięta z ryciny z tamtych czasów, Isia, w krótkiej su-kieneczce podlotka bawiąca się kółkiem, i Zbyszek, wracający z balu we fraku, z czarną muszką i sztywnym gorsem, i w ogóle cały dom Dulskich razem z ich „garkotłukiem". Nie wiem, jak bym reagowała na to dziś, wiem, że wtedy byłam zachwycona strojami i grą całego zespołu. Nie przedstawiały jakiegoś określonego aktu sztuki Zapo]skiej, pokazały całą rodzinę Dulskich w komplecie, w niedzielny dzień — dialogi ułożyły same. Chyba na żadnym przedstawieniu teatralnym nie bawiłyśmy się tak jak właśnie wtedy. Potem dziewczęta śpiewały, a my rozmawiałyśmy głośno i paliły papierosy. Zapomniałyśmy na te parę chwil, że to barak, że obóz, że Majdanek. 129 9 — Gdy myśli... I właśnie w momencie największego gwaru, otwarły się mocno szarpnięte drzwi i... stanęła w nich komendantka Ehrich, uderzająca pejczem po cholewach bu-: tów. Zrobiła się momentalnie cisza, a ja zdrętwiałam, błyskawicznie przewidując wszystkie możliwe konsekwencje: dla chorych, dla pielęgniarek, dla nas wszystkich. Nogi mam jakieś sztywne, ale wiem, że muszę do niej podejść i coś powiedzieć. Zbliżam się... i już po paru krokach rozpoznaję przebraną w mundur komendantki Irenę Totleben. Musiałam mieć bardzo niemądrą minę, bo Irena spojrzawszy na mnie parsknęła śmiechem. W pierwszej chwili byłam na nią zła za to niepotrzebne straszenie nas i oszołomiona spytałam: — Skąd ci, szalona głowo, przyszedł ten pomysł do głowy i skąd zdobyłaś mundur? Okazało się, że pomysł narodził się w ostatniej chwili. Córka Ireny, Teresa, była gońcem w kancelarii komendantki. Ehrich, idąc na zabawę sylwestrową, zostawiła w obozie mundur i buty, a sama przebrała1 się balowo. Irena, będąc jej wzrostu i postawy, szybko zdecydowała się zrobić nam kawał. Kawał powiedziałabym dość ryzykowny, tak w treści, jak i w wykonaniu. Bo trzeba było mieć nie lada tupet ubierać się w mundur komendantki. A treść kawału też ryzykowna, bo mocno denerwująca. Prosiłyśmy ją zatem, żeby poszła się przebrać